top of page

Las puka do okien

















Do leśniczówki sprowadziliśmy się z mężem zaraz po ślubie. Do wsi mieliśmy niedaleko, niecałe dwa kilometry, zatem nie dawało się odczuć samotności. Co niedziela jeździliśmy bryczką na mszę do niewielkiego kościółka. Któregoś dnia, po nabożeństwie, zostaliśmy zaproszeni do nowo poznanych przez męża ludzi.

– Jak wam się mieszka w takim miejscu?

Wyczułam, że pani domu szczególny nacisk położyła na słowie „takim”. O co jej chodziło? Kiedy spytałam, Teresa jakby ociągała się z odpowiedzią, ale w końcu zaczęła mówić.

– To wydarzyło się przed waszym przyjazdem. Leśniczym był wtedy od pięciu lat Olgierd Sadowski. On wiedział, za co bierze w nadleśnictwie pensję, stąd miejscowi kłusownicy mieli z nim ciężki żywot. Paru z nich posadził za kratkami, a największego zakapiora, starego Wronę, nawet postrzelił. Pół roku później pan Olgierd został znaleziony przez przypadkowego turystę na leśnym dukcie. Zginął w brzozowym zagajniku przy drzewie. Dokoła szyi miał zaciśniętą stalową pętlę wnyka. Twarz wyjadły mu lisy. Podobno to sprawka starego Wrony, ale niczego mu nie udowodniono.

Kilka dni po tej rozmowie obudziłam się w nocy. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła trzecia. Przez uchylone drzwi, które prowadziły do pokoju na wprost, zobaczyłam męża. Stał przy oknie. Usłyszałam niewyraźnie wypowiadane słowa. Jakby z kimś rozmawiał. O tej porze? Kiedy następnego dnia rano spytałam, Artur zmienił się na twarzy.

– Więc już wiesz?

– Co?

– On tu przychodzi. Nie chciałem o tym mówić, żeby cię nie straszyć.

– Kto?

Powiedział, że jakiś czas po sprowadzeniu się do leśniczówki obudziło go chrobotanie w okiennicę pokoju po drugiej stronie korytarza.

– Myślałem, że to drzewa ocierają się o parapet, naginane wiatrem, więc przestałem zwracać na to uwagę. Ale podobnie było nocy następnej i kolejnej. Wstałem i poszedłem zobaczyć, które gałęzie mnie budzą, żeby odciąć je następnego dnia. Wtedy dostrzegłem za oknem leśniczego. To chyba o nim myślała Teresa.

Twardo stąpam po ziemi i wytłumaczyłam mężowi, że nocne wizyty „ducha leśniczego” to sprawka kłusowników, którzy najwyraźniej chcieli nas nastraszyć. Mój mąż, niczym Sadowski, też zalazł im za skórę i doprowadził do złapania jednego z nocnych myśliwych.

Dwa miesiące później mój Artur wpadł do domu tak zdyszany, że przez dwie minuty nie mógł wydusić z siebie słowa. Wreszcie się uspokoił, napił wody i zaczął opowiadać.

– Gdy przechodziłem przez polanę, tej za górkami, ktoś do mnie strzelił. Pocisk chybił, a ja rzuciłem się w pobliskie krzaki. Nie bardzo miałem dokąd uciec. Żeby dobiec do lasu, musiałem przebyć dwadzieścia metrów otwartej przestrzeni. Ten, kto strzelał, z pewnością drugi raz by nie chybił. „Kim jesteś, draniu?!”, krzyknąłem, schowany za listowiem. „Musisz, kozi bobku, zapłacić za krzywdę mojego synka, co to przez ciebie trafił do kryminału”, usłyszałem. Od razu skojarzyłem, że to stary Wrona. Odbezpieczyłem kurki strzelby, gdyby spróbował frontalnego ataku. Nie miałem jednak zielonego pojęcia, z której strony mogę się go spodziewać. Echo tak kołowało, że trudno było ustalić właściwy kierunek. W pewnym momencie dostrzegłem refleks światła odbitego od lufy broni. Drań siedział w krzakach w brzozowym zagajniku. W tamtym miejscu zamordowano Sadowskiego. Zerknąłem w niebo, dochodziło południe. Nie widziałem żadnych szans wyśliźnięcia się z pułapki. Wyciągnąłem z kieszeni komórkę, ale okazało się, że nie mam zasięgu. Przypuszczam, że Wrona doskonale o tym wiedział, dlatego wybrał to miejsce. Moim jedynym ratunkiem było nadejście zmroku. Do wieczora było jednak daleko. – Artur przerwał na chwilę. Głos miał niemal całkowicie zdarty przez dławiące go emocje. Mówił szeptem. – Wyobraź sobie, że w pewnej chwili stało się coś dziwnego. Mimo pięknej pogody na polanę zaczęła nasuwać się mgła. W kilka minut nie było nic widać na odległość metra. Korzystając z okazji, uciekłem.

Chwyciłam za telefon i zadzwoniłam do miejscowego komisariatu. Opisałam, co się wydarzyło. Godzinę później dowiedziałam się, że policjantom nie udało się ująć zamachowcy. Przez kilka kolejnych dni szukali Wrony, ale daremnie. Uznano, że kłusownik chce całą sprawę przeczekać w leśnej kryjówce. Postanowiono dyskretnie śledzić jego żonę, która musiała znać melinę męża. Przypuszczenia okazały się słuszne. Idący śladem kobiety funkcjonariusze dotarli do leśnego szałasu. Ale nie znaleziono w nim poszukiwanego.

– Wracaliśmy przez las – opowiadał nam później komendant. – Żona Wrony szła z nami, żeby złożyć w komisariacie zeznanie. Ona też nie widziała męża od kilku dni. Kiedy przechodziliśmy przez brzozowy zagajnik, kobieta zaczęła krzyczeć. Zobaczyliśmy przy drzewie trupa. To był stary kłusownik. Widok był okropny. Chłop leżał przy jednej z brzózek. Na szyi miał zaciśniętą stalową pętlę wnyka. Twarz miał wyjedzoną przez lisy.

9 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page